Światło niczym w soczewce skupiało się na fragmentach murów, na całej południowej pierzei rynku, między artykułami spożywczymi Abrahama Środy a sklepem groszowym Dozembela, w ogrodzie z tyłu domu Abramowicza, w którym jego żona, Regina odchwaszczała klomby i na białych ścianach kościoła św. Marcina, gotowe je wypalić do samego rdzenia, geometryczne a czasem niekształtne, zupełnie amorficzne plamy stanowczo oddzielały się od cieni, jakby odcięte brzytwą. Te jaskrawe plamy światła pulsowały czystą ołowiową bielą i jasnymi, żółtymi kadmami, przez cały dzień były prawie nieruchome, aż w końcu od razu pochłaniał je wieczór.
Tam, gdzie nie ulokowano sklepów i warsztatów rzemieślniczych, za łukiem ulicy Krzywej, która od południowego wschodu, tuż obok wylotu Krakowskiej, łączyła się z Rynkiem, a potem prowadziła do Szczekocińskiej, na Zatylnej, Za Placami i za bramą Nakielską stali bezdomni, podobni do figur woskowych albo wręcz makiet wyciętych z kartonu. Ich ciemne sylwetki przypominały litery wyrzucone na margines głównego tekstu, glosy wpisane niewprawną ręką. Handlowali czym popadnie, najczęściej czasem do cna już zużytym i niepełnowartościowym. Starzy, wynędzniali ze śladami dawnej świetności w postaci rozpadających się chałatów i lisiur, wykonanych rozpoznawało się to od razu z bardzo dobrych niegdyś materiałów.
Radosław Kobierski, Białe stronice