O książce "To klasyczny macho, zadufany w sobie, znający swoje możliwości i przywykły do pochlebstw. Ale najważniejsze, powtarzała sobie, że jako lekarz jest godny zaufania. Targały nią skrajne emocje. Na wspomnienie ich pocałunku ogarniało ją bezgraniczne szczęście, ale minutę później, gdy na trzeźwo rozważała ten epizod, radość gasła" Fragment książki Archie siedział zadowolony przed telewizorem, podczas gdy ojciec pojechał odwiedzić Franka w szpitalu w Laystone, miasteczku oddalonym od Braxton o pięć kilometrów. Zamierzał spędzić tam około godziny. Kerry włączyła czajnik, po czym wzięła się do przygotowania kolacji dla siebie i Archiego. Zerknęła na malca, który wydał się jej rozkosznie staroświecki w okrągłych drucianych okularkach na perkatym nosku. Uszy mu się trzęsły, gdy wyjadał rodzynki z małej miseczki. Sprawiał wrażenie dziecka pogodnego, przyzwyczajonego do nowych ludzi i sytuacji. - Zjesz makaron? - zapytała. - Nie lubię makaronu - odparł, nie odrywając wzroku od ekranu. - Dziękuję. - Może być fasolka w pomidorach? - Przeglądała zapasy w kuchennej szafce w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego dla dziecka. - Nie lubię fasolki, dziękuję. - To na co masz ochotę? W końcu Archie odwrócił się od telewizora. - Lubię frytki, hamburgery, lody, chrupki i czekoladę - wyliczył jednym tchem. Kerry uśmiechnęła się do siebie. Najwyraźniej rodzice za nic mają zdrowe odżywianie! - I w domu wolno ci to jeść? Archie energicznie pokiwał głową. - Tak, tata mówi, że mogę jeść, co chcę - powiedział stanowczym tonem. - Rozumiem. Zobaczymy, co z tego uda mi się znaleźć. - Zastanawiała się, gdzie jest jego mama. Kilkanaście minut później usiadła obok niego na kanapie z talerzem makaronu. Jemu dała lody, które wykopała z dna lodówki. Jedli w milczeniu, z tym że jedno z nich miało wzrok wlepiony w telewizor. W tej sytuacji Kerry zajęła się przeglądaniem poczty, a potem gazetą, której nie miała czasu przeczytać w ciągu dnia. W salonie było tak ciepło, że zaczęła ogarniać ją senność. W ciągu ostatniej doby z powodu zamieszania z Frankiem spała tylko parę godzin. Archie przytulał się do niej niczym termofor. Słodkie dziecko, mimo że jego tatą jest niewychowany Denovan O'Mara. Westchnęła. Jeszcze rok temu wiedziała, co ją czeka: ślub, kochający mąż i zapewne kilkoro dzieci takich jak Archie... Ale okrutny los brutalnie i nieoczekiwanie ją tego pozbawił. Dzieci oraz wytęskniona rodzina stały się wyblakłym marzeniem. W półśnie usłyszała, że otwierają się drzwi wejściowe. Denovan stanął jak wryty na widok śpiącego synka wtulonego w Kerry, która obejmowała go ramieniem. Ona też spała, z głową odchyloną na poduszkę. Uśmiechnął się smutno, spoglądając na nich ze ściśniętym sercem. To pokazuje, jak bardzo jego ukochanemu dziecku brakuje matki. Westchnął, po czym dotknął ramienia Kerry. - Przepraszam, że was budzę, kiedy tak słodko sobie śpicie. Kerry drgnęła. - Dopiero co wyjechałeś - zdziwiła się. - Nie dotarłem do szpitala ani nawet do Laystone - wyjaśnił. - Nad rzeką wichura przewróciła kilka potężnych drzew, przez co zawalił się most. Nie można przedostać się na drugą stronę. Braxton zostało odcięte od świata. Jeszcze trochę, a rzeka wystąpi z brzegów. - Co ty mówisz?! - Delikatnie odsunęła Archiego, żeby wstać. - Braxton jest odcięte od świata? - Spoglądała na niego z niedowierzaniem. Co się teraz dzieje nad rzeką? Pokręcił głową. - Ludzie zwijają się jak w ukropie. Układają worki z piaskiem i wszystko, co im wpadnie w ręce, żeby powstrzymać napór wody. Ale największy problem to to, że fragment mostu przygniótł kobietę. Niestety, jestem zmuszony wyciągnąć cię z domu. Jesteśmy tam natychmiast potrzebni, bo ta kobieta potrzebuje naszej pomocy, tym bardziej że karetka tam nie dojedzie. Ludzie próbują ją wydostać, ale ona na pewno jest ranna. Musimy jechać. A już myślała, że trudno o gorszy dzień. Katastrofa w miasteczku i kompletny brak koniecznych służb ratowniczych. Narzuciła pospiesznie anorak i włożyła kalosze. Spoglądając na Denovana, dziękowała losowi za to, że jej pomoże, mimo że jest taki szorstki i nadęty. - Weźmiemy mój samochód - powiedziała. - To jest kombi, więc jeśli zajdzie konieczność, przewieziemy tę kobietę do przychodni. Mam tam trochę sprzętu ratowniczego: nosze, uniwersalną szynę, kołnierz ortopedyczny... Zabierzemy je. - Słusznie. Na dworze jest bardzo zimno. Zauważyła, że Archie bacznie się im przygląda. - Archiego zawieziemy do Daphne, to tylko dwa domy dalej. Daphne nie będzie miała nic przeciwko temu. - Pochyliła się nad chłopczykiem. - Pamiętasz tę panią, która dała ci mleko i ciasteczka? Zostawimy cię u niej na godzinę albo dwie, bo musimy z twoim tatą pomóc drugiej pani. W niebieskich oczkach zamigotały łobuzerskie ogniki. - I ona da mi więcej ciasteczek? - Na pewno - odparła Kerry z uśmiechem. - Idziemy! Wokół wyrwy pod mostem, przez którą woda wdzierała się do miasteczka, zebrała się spora grupa ludzi. Kilka samochodów oświetlało reflektorami miejsce, gdzie leżała kobieta z nogami przygniecionymi kamieniami. W świetle reflektorów przecinanym strugami deszczu można było się zorientować, że rzeka lada chwila wystąpi z brzegów. Kerry z przerażeniem patrzyła na tę scenę. - Ojej! - westchnęła, wyskakując z auta. - Jak my ją wydobędziemy bez ciężkiego sprzętu? Denovan wyjmował pledy z bagażnika. - Jakoś to zrobimy - odparł z przekonaniem. - Nawet nie wiesz, co potrafi kilku silnych facetów. - Uśmiechnął się, by dodać jej otuchy. - Ty postarasz się ją uspokoić i ocenić stan, a ja pomogę mężczyznom usunąć gruz. - Zna ją pani? Kto to jest? - zwróciła się Kerry do jednej z kobiet w grupie gapiów. - To Sirie Patel. Prowadzi punkt pocztowy i sklepik. Pracuje na okrągło. Gdyby nie ona, nie mielibyśmy sklepu. Kerry przepchnęła się do poszkodowanej, starając się nie myśleć, że ranna jest Sirie, jej znajoma. Ta kobieta na to nie zasłużyła. Tyle robi dla sąsiadów, a tym w trudnej sytuacji pozwala płacić "później", wysłuchuje narzekań klientów. Los jest wyjątkowo niesprawiedliwy. W kolejnym wcieleniu, pomyślała Kerry, pośród wichury otulając Sirie kocami, wybierze zajęcie mniej stresujące niż lekarz, któremu przyszło uspokajać przerażoną kobietę przygniecioną fragmentem mostu, co chwila zalewaną lodowatą wodą. Być może wróci jako poskramiaczka lwów albo akrobatka na trapezie! Nie przestając zapewniać pani Patel, że jest pod opieką, ostrożnie podkładała jej koc pod głowę. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak psychologicznie ważne jest przekonanie ofiary wypadku, że nie została sama, że znajduje się w dobrych rękach. - Sirie, kochana, jesteśmy tu, żeby ci pomóc. - Kerry przekrzykiwała huk wzbierającej rzeki. - Postaraj się zachować spokój. Trzymaj mnie mocno za rękę. Nic ci nie grozi, pod warunkiem że nie będziesz się ruszać. Oby te słowa okazały się prawdą! Wezbrana rzeka była tuż-tuż. Wyobraziła sobie, że jeśli Sirie zsunie się, gdy mężczyźni odrzucą kamienie, nurt może ją porwać. Popatrzyła na Denovana, który leżąc na brzuchu nieopodal Sirie, usiłował się zorientować, czy dwa kamienne bloki rzeczywiście przygniotły jej nogi. Sama przed sobą musiała przyznać, że nie spodziewała się takiego zaangażowania i poświęcenia ze strony Denovana. Zaskoczył ją, to prawda, ale po tym, jak na nią napadł, nie zanosiło się, by została jego wielką fanką. Była mu jednak wdzięczna, że się tu znalazł i że jest tak przydatny i profesjonalny. Wyprostował się i przykucnął przy Sirie. - Jak ona? - zapytał. - Trzyma się? - Jest w szoku. Cierpi z powodu bólu i ma nitkowate tętno. Nie wiem, jakie ma ciśnienie czy natlenowanie krwi. W mojej torbie jest morfina, więc ją wyjmij. Wiadomo, czy nadchodzi pomoc? - Wezwałem śmigłowiec, bo nic innego tu nie dotrze. - Grzebał w torbie. - Były zakłócenia, ale sądzę, że mnie słyszeli. Zrozumiałem, że będą tu za dziesięć minut. Sirie mocno ścisnęła rękę Kerry. - Kiedy mnie stąd wyciągną? Nie wytrzymam... - Sirie, już niedługo. Doktor O'Mara zrobi ci zastrzyk, który złagodzi ból. Sirie uniosła powieki. - Co z moimi dziewczynkami? - wyszeptała. - Muszę je odebrać ze zbiórki zuchów. - Nie martw się, ktoś się nimi zaopiekuje. Któraś z mam weźmie je do siebie - zapewniła ją Kerry. Dzięki Bogu, że ta społeczność jest tak zżyta, pomyślała. Tutaj ludzie troszczą się o siebie. Denovan z napełnioną strzykawką uśmiechnął się do Sirie. - Dziesięć mililitrów tego czarodziejskiego środka pomoże ci się zrelaksować. Sądzę, że poczujesz się w siódmym niebie, jak po dwóch podwójnych whisky. Sirie uśmiechnęła się słabo. - Doktorze, ja nie piję alkoholu. - Więc teraz się dowiesz, ile tracisz - zażartował. Ustawił się tak, by nie usłyszała go Sirie, ale by jego słowa pomimo huku rzeki dotarły do Kerry. - Już niedługo. Trzymajmy kciuki. Kerry przygryzła wargę, obserwując, jak znikają ostatnie kamienie przygniatające nogi kobiety. Oby tylko nie naruszyły mięśni. Niezależnie od powagi obrażeń, Sirie musi jak najszybciej znaleźć się w szpitalu. Część mężczyzn usuwała gruz i kamienie, brnąc po kolana w błocie, zaś Denovan z dwoma pomocnikami ustawili nosze jak najbliżej mostu, gotowi w każdej chwili przenieść na nie Sirie. Kerry nie przestawała do niej mówić, by odwrócić jej uwagę od pokrzykiwań oraz zgrzytu walących się wokół niej kamieni. W końcu bardzo ostrożnie przeniesiono Sirie na nosze. Kerry i Denovan zajęli się oględzinami jej nóg. Jedna leżała pod nienaturalnym kątem i była poraniona w kilku miejscach. - Należało się spodziewać, że nie wyjdzie z tego bez obrażeń - stwierdził Denovan, prostując się. - Lewa noga bez wątpienia jest złamana. Wzięła na siebie ciężar walącego się muru, ale nie widzę kości, więc miejmy nadzieję, że nie jest to złamanie otwarte. - Będę miała operację? - zapytała przerażona Sirie drżącym głosem. - Bez prześwietlenia nie wiadomo. Najpierw trzeba cię przewieźć do szpitala. - Denovan przykucnął przy noszach. - Jesteś bardzo dzielna, ale jeszcze trochę wytrzymaj. Kerry nie mogła się nadziwić, jak wrażliwy potrafi być ten człowiek, tak nieprzyjemny jeszcze godzinę, dwie wcześniej. Najwyraźniej, gdy się poznali, ukrył przed nią swoją drugą twarz. Teraz przyglądał się żywiołowi huczącemu kilka metrów od nich. - Lepiej przenieśmy ją bliżej auta. Dopiero tam unieruchomimy nogę. Gdy spojrzała w tym samym kierunku, zamarła. Poziom wody już tak się podniósł? To znaczy, że rzeka wystąpiła z brzegów i lada moment wyleje na drogę. - Doktorze, pospieszmy się - ponaglał ich jeden z mężczyzn. - Oby śmigłowiec przyleciał jak najszybciej. Wyląduje na polu za miasteczkiem. Wsunęli nosze do samochodu, unieruchomili nogę Sirie i ruszyli. Mężczyźni wraz z Denovanem przytrzymywali nosze, a Kerry bardzo wolno wracała do miasteczka. Kilkadziesiąt sekund później nieoczekiwanie usłyszała za plecami donośny huk i trzask łamanych drzew. - Co się tam dzieje? - zawołała, nie odrywając wzroku od drogi. - Rzeka wylała. Wydostaliśmy Sirie w ostatniej chwili - odparł jeden z mężczyzn. Odetchnęła z ulgą, gdy w końcu dotarli do przychodni, gdzie wybiegło im na powitanie trzech ratowników w zielonych kombinezonach. - Udało się nam wylądować na polu, na końcu tej drogi - poinformował ich ratownik. - Całe szczęście, że zdążyliście oswobodzić tę panią. Podobno rzeka już całkiem wymknęła się spod kontroli. Przed odlotem ocenimy jej stan, no wiecie, ciśnienie, poziom tlenu i tak dalej. Opierając się o auto, Kerry obserwowała poczynania ratowników. Otrząsnęła się, wyobraziwszy sobie, co by się stało, gdyby Sirie dłużej czekała na pomoc. Denovan tymczasem rozmawiał z ratownikiem, nie spuszczając wzroku z poszkodowanej. - Możecie przekazać innym służbom, że miasteczko potrzebuje pomocy? - zapytał go. - Moja komórka straciła zasięg, a ktoś też mi powiedział, że zostały zwalone słupy energetyczne. Niedługo potem ratownicy zabrali owiniętą kocem ratunkowym Sirie na pokład, po czym śmigłowiec wzbił się w powietrze. Kerry zmęczonym ruchem otarła twarz. Oto nieprzewidziany finał minionej doby. Przez ostatnią godzinę napędzała ją adrenalina, ale gdy dramatyczna akcja dobiegła końca, energia ją opuściła. - Zmęczona? - zapytał Denovan, omiatając wzrokiem jej poszarzałą twarz. - Trochę - odparła. - Prawdę mówiąc, czuję, że po tym, co się wydarzyło, mogłabym spać przez trzy dni. Samochód chyba zostawię tutaj, bo jak ruszaliśmy, usłyszałam potężny łoskot. Rano się nim zajmę. - Powinnaś napić się czegoś gorącego. I mocniejszego, jeśli coś takiego masz. Chodź, odprowadzę cię, zanim odbiorę Archiego. - Nie ma takiej potrzeby - zaprotestowała. - Już późno. Idź prosto po Archiego. - Uznała, że lepiej za bardzo się nie zaprzyjaźniać z takim typem jak Denovan tylko dlatego, że okazał się pomocny. W dalszym ciągu nie mogła zapomnieć wcześniejszej ostrej wymiany zdań. - Twój dom jest bliżej niż Daphne, więc nie nadłożę drogi. Smagani podmuchami wiatru szli pod górę w milczeniu. W ciemnościach ścieżka była prawie niewidoczna i chociaż Kerry stąpała ostrożnie, w pewnej chwili wpadła w kałużę. Gwałtownie zamachała ramionami, by nie upaść twarzą w błoto. Denovan zareagował błyskawicznie. - Ostrożnie... - powiedział, obejmując ją w talii. Zaskoczona tempem wydarzeń, z trudem łapała oddech, opierając się na piersi Denovana. Czuła na policzku jego zarost, skrępowana jeszcze bardziej tym, że dzielą ich jedynie warstwy przemoczonych ubrań. Mimo to się nie odsunęła, bo zapragnęła przedłużyć ten kontakt, zrelaksować się, poczuć, że ktoś się nią opiekuje. Nieoczekiwanie dla siebie zorientowała się, że Denovan O'Mara pociąga ją fizycznie. Ten sam O'Mara, do którego instynktownie poczuła antypatię od pierwszej rozmowy przez telefon. Wyobraziła sobie, że znajduje się w ramionach Andy'ego, że to jego serce bije tuż przy jej sercu, że emanuje od niego ciepło i poczucie bezpieczeństwa, jakie jej dawał jeszcze rok wcześniej. Ale to było dawno... Podmuch lodowatego wiatru przywołał ją do rzeczywistości. Zawstydzona poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Nadal opłakuje Andy'ego. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że zdradziła pamięć o nim. Odsunęła się od Denovana tak energicznie, że aż się zachwiał. - Łamaga ze mnie - roześmiała się nerwowo. - W takich ciemnościach nietrudno się potknąć. Nic ci się nie stało? - Ujął ją pod ramię. - Na dzisiaj wystarczy nam poszkodowanych, zgoda? Spoglądał na nią rozbawiony. W migających od czasu do czasu reflektorach aut uciekających z miasteczka przed powodzią dostrzegła białe zęby i strugi wody spływające po wydatnych kościach policzkowych, po umazanej błotem twarzy. Niezaprzeczalnie Denovan O'Mara jest przystojny. Wyobraźnia zaczęła jej podsuwać nowe obrazy: oto całuje tego człowieka, czuje na policzku jego oddech. Zrozpaczona odwróciła głowę. Jak mogła tak szybko zapragnąć innego? Pragnie tylko Andy'ego, tęskni za nim tak bardzo, że nikt inny go nie zastąpi. Co jej strzeliło do głowy? Bliskość z facetem, którego nie lubi? - W porządku - odparła roztargnionym tonem. - Na chwilę straciłam równowagę. - Dobrze, że byłem pod ręką - rzekł półgłosem, nie puszczając jej ramienia, gdy znaleźli się w ciepłym domu. Zapalił światło. - Cud! Jest prąd. - Popatrzył na jej bladą twarz. - Idź od razu do sypialni, a kiedy będziesz w łóżku, przyniosę ci coś gorącego do picia. Sam też sprawiał wrażenie zmęczonego. Twarz miał ubrudzoną błotem, a jego elegancki garnitur nie prezentował się lepiej: jedna nogawka spodni była rozdarta, a rękawy marynarki niemal powyrywane ze szwów. Jednak najbardziej niepokoiły ją dłonie Denovana, podrapane, zakrwawione, z połamanymi paznokciami. - Popatrz na swoje ręce! - Chwyciła je, zapominając, że go nie lubi. - Musisz je zdezynfekować. Środek dezynfekujący znajdziesz w łazience. - Proszę się nie martwi , pani doktor. To tylko powierzchowne zadraśnięcia. Przygryzła wargę. Co jej podszepnęło go dotknąć? To przecież sugeruje bliskość, na której wcale jej nie zależy... Archie siedział zadowolony przed telewizorem, podczas gdy ojciec pojechał odwiedzić Franka w szpitalu w Laystone, miasteczku oddalonym od Braxton o pięć kilometrów. Zamierzał spędzić tam około godziny. Kerry włączyła czajnik, po czym wzięła się do przygotowania kolacji dla siebie i Archiego. Zerknęła na malca, który wydał się jej rozkosznie staroświecki w okrągłych drucianych okularkach na perkatym nosku. Uszy mu się trzęsły, gdy wyjadał rodzynki z małej miseczki. Sprawiał wrażenie dziecka pogodnego, przyzwyczajonego do nowych ludzi i sytuacji. - Zjesz makaron? - zapytała. - Nie lubię makaronu - odparł, nie odrywając wzroku od ekranu. - Dziękuję. - Może być fasolka w pomidorach? - Przeglądała zapasy w kuchennej szafce w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego dla dziecka.
Szczegóły
Tytuł: Lekarz z telewizjiAutor: Judy Campbell
Wydawnictwo: Harlequin
ISBN: 9788323888734
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 152
Format: 10,5x17 cm
Oprawa: broszurowa
Recenzje
Informacje:
Klienci, którzy kupili oglądany produkt kupili także:
Zdobywcy Grand Prix, Noc w Nowym Jorku
Harlequin
Raj na Seszelach
Harlequin
Przystanek w Madrycie
Harlequin